Mało mi w tym roku listopada…
Uwielbiam ten delikatny chłód, intensywny zapach liści, rześkie
powietrze… Szczególnie wtedy, gdy wracam z cmentarza – dla mnie od
dzieciństwa miejsca wielkiej ciszy, napełniania się mądrością,
miejsca pokoju i spokoju…
Niby bardzo ograniczam życie towarzyskie… Jak tylko mogę odcinam się
od mediów… Szukam tej najgłębszej więzi z Nim. A jednak im bliżej
dnia mojej śmierci – tym trudniej zagłębić się w jej tajemnicę. Jak
to będzie, gdy umrę?
Coraz trudniej głęboko medytować na cmentarzu… Może dlatego, że im
człowiek starszy, tym bardziej może polegać tylko na Bogu? A tak
trudno z tym „tylko” się pogodzić… Tak boli to „tylko”. Serce –
chcąc nie chcąc – przesiąka
coraz obficiej uczuciami, łzami, rozmowami z: wdowami; rodzicami,
którzy pochowali swoje dziecko; rozwiedzionymi mężczyznami;
małżonkami nazywającymi małżeństwo miną, na którą już nigdy więcej
nie pozwolą się wsadzić…
Bo miło myśleć na cmentarzu i o cmentarzu, gdy wiesz, że odprowadzą
cię tu w dniu twoim ostatnim serca bliskie, gorące… Choć grzeszne,
ale szczere. Patrzące z uśmiechem na ogrom Bożego miłosierdzia.
A jednak trzeba myśleć o cmentarzu jako miejscu, gdzie spoczniesz w
sercu… Jego.
Czy Bóg sam wystarczy?
„Nie bój się, nie lękaj się, Bóg sam wystarczy”. Wspaniała pieśń.
Ale zawsze śpiewałem ją z bliskimi ludźmi…
Teraz trzeba ją śpiewać samemu…
Boli…
W tym dniu ostatnim – już bez większej filozofii, wywodów i
uzewnętrzniania uczuć – naprawdę będę musiał wyśpiewać ją sam.
cb