Życie ludzkie biegnie krętymi ścieżkami. Chcesz, czy nie, wcześniej
czy później „wylądujesz” w szpitalu. Moje lądowanie nie było
przyjemne. Na szczęście nie był to COVID-19, ale bez małego /ukhm/
zabiegu chirurgicznego się nie obyło.
Jest piątek, 18 grudnia AD 2020. Na ten dzień - dokładnie na godzinę
18.50 - zaplanowana była Eucharystia dla MOJEJ Wspólnoty. Tak bardzo
czekałam na TEN dzień. Nareszcie spotkamy się - myślałam.
Koronawirus pozbawił nas spotkań.
Ale Pan Bóg wybrał dla mnie inny wariant. 24 godziny wcześniej
ląduję w szpitalu. Silny ból sprawia, że zapomniałam
o Eucharystii dla MOJEJ Wspólnoty. Po kilku kroplówkach
przytomnieję. Jest godzina 18.30. Za 20 minut rozpocznie się Msza
święta - beze mnie - dramatyzuję na szpitalnym łóżku.
Dzwoni telefon ze Wspólnoty z zapytaniem, kiedy ból ustąpi, kiedy
będzie zabieg. Nic nie wiem. Szczerze odpowiadam, że czuję się
bardzo źle i że jakiś wielki chaos ogarnął mnie i moją diagnozę.
Odkładam telefon i…
Nagle wpadają pielęgniarki. „Szybciutko, szybciutko!” - ponaglają.
Jedziemy na salę operacyjną. Wszystko odbywa się
„co do minuty”. Myśli moje krążą tylko wokół Eucharystii. No cóż -
wola nieba. Leżę na stole operacyjnym. Ciało moje rozpostarte na
znak krzyża. Nogi wzdłuż ciała związane, ręce szeroko rozpostarte -
przywiązane. Rozmyślam o Chrystusie ukrzyżowanym. Sytuacja czyni w
mojej głowie pobożny zamęt. Krzątanina trwa może około 20 minut.
Według moich sennych już majaczeń operacja rozpoczęła się równo
(minuta w lewo, minuta w prawo) o godzinie 18.50, jak Msza święta
dla MOJEJ Wspólnoty… Czy to tylko zbieg okoliczności?
Budzę się po dwóch godzinach cała obolała, ale już jutrzenka ma
barwę nieba. Od wczoraj niecierpliwie oczekuję na kapłana
posługującego w szpitalu. Bezskutecznie. Aż nagle pod koniec dnia,
kiedy już straciłam nadzieję - przyszedł.
Pan mój i Bóg mój. Sakrament chorych pozwala mi spokojnie zasnąć.
I jeszcze niedziela do przetrwania. Nie ma Mszy świętej w szpitalu.
Ale Pan jest blisko. Za ścianą w „męskim” pokoju „leci” w TV Msza
święta. Korzystam z zaproszenia. W „męskim” pokoju, czterech
dryblasów, „jak śledzie” leżą na swoich łóżkach. Ten najbliżej mnie,
to chłop gdzieś około 190-200 centymetrów. Nogi zwisały mu poza
łóżko. Starałam się brać czynny udział we Mszy świętej. Wstań, to
wstań; usiądź, to usiądź; uklęknij, to uklęknij. Mimo bólu wykonuję
te czynności. Chciałam być przykładem dla tych mężczyzn…
Spędziłam pięć dni w szpitalu w czasie, kiedy jeszcze trwał Adwent.
Rozmyślałam o zbliżającym się Bożym Narodzeniu. Patrzyłam w okno i z
nadzieją spoglądałam w drzwi. Czekałam i czekałam. Na Pana. A ON był
ze mną. Nie musiał przychodzić, był przy mnie cały czas.
Czy to tylko zwykły zbieg okoliczności? NIE, to MIŁOŚĆ.
Jadwiga Kulik