Zniszczony wózek. Na nim kilka puszek i coś do jedzenia. Wózek
popycha niski niepozorny mężczyzna lekko kulejący przy każdym kroku.
Wysłużone ubranie, obowiązkowo długi rękaw – bez względu na pogodę…
Może spotkałeś go kiedyś, gdy powolutku, noga za nogą, wędrował po
naszym osiedlu albo siadywał na murku przy drodze? Czy rzucał się w
oczy? Trochę tak. Łatwo mógł zostać „sklasyfikowany” jako ktoś, kogo
lepiej omijać szerokim łukiem.
Jakże niesłuszna „szufladka”!
Poznałam Pana Janusza dwa i pół roku temu. Czasem widywałam go
wcześniej na ulicy, jednak w domu odwiedziłam właśnie wtedy. Maleńka
„klitka”, aż trudno uwierzyć, że można w tym miejscu mieszkać.
Choroba sprawiła, że nie mógł żyć tak, jak chciałby. Odrzucany przez
wielu ludzi z powodu swej dolegliwości, moją uwagę przykuł…
spojrzeniem pełnym dobra i krzyżykiem zawieszonym na szyi. Miał
piękne oczy, które zdawały się mówić światu, żeby nie oceniać kogoś
na podstawie pierwszego wrażenia.
Upłynęło trochę czasu, zanim zdobyłam zaufanie Pana Janusza i
nauczyłam się rozumieć jego sposób komunikowania się. Często
„wpadałam” z niedzielnym obiadem czy potrzebnym ubraniem. Czasem
trzeba było wpuścić krople do oczu (wielkie dzięki dla naszych
hospicyjnych Przyjaciół za pomoc w diagnozie i za lekarstwa), czasem
wystarczyło po prostu zapytać, co słychać.
Przyzwyczaiłam się… Zaczęłam zauważać, że ta znajomość zmienia mnie
w środku. Coraz bardziej czułam, że świadcząc komuś miłosierdzie,
sama coś ważnego dostaję.
Co takiego? Poczucie wolności od posiadania, radość dzielenia się z
drugim człowiekiem, świadomość, że jest w nim sam Chrystus.
Gdy przyszła epidemia, pojawiała się w moich myślach troska o to,
żeby koronawirus nie wyrządził Panu Januszowi szkody albo mróz
bardzo nie doskwierał. Było też sporo wzruszenia, kiedy nasz
parafialny św. Mikołaj, a także nieznajomy elegancki mężczyzna
odwiedzili z podarunkami „klitkę” tuż przed Bożym Narodzeniem w
ubiegłym roku.
W końcu przyszedł zimny styczeń 2021…
W mroźny weekend, jak co tydzień „wpadłam” z ciepłym obiadem.
Zastukałam w znajome okienko. Cisza... Druga
wizyta. I trzecia. Cisza… Zgaszone światło, nikt nie podchodzi do
drzwi, wózek pod nimi przysypany śniegiem.
A w moim sercu niepokój.
Bliscy mówili, że może ktoś zaproponował cieplejszy kąt na chłodny
czas. Jednak niepokój nie ustępował.
Po kilkunastu dniach wiadomość: „Pan Janusz zmarł”. Dawno tak nie
płakałam po czyjejś śmierci…
Znalazłam grób. Mimo, że nie ma przy nim charakterystycznego wózka,
z daleka domyśliłam się, że to właśnie „ten”.
Kilka zniczy, niewielka pogrzebowa wiązanka. I jasny, prosty krzyż
wbity w ziemię. Już nic nie boli, już nie trzeba ukrywać chorych
miejsc na ciele.
A dziś mija już rok…
Panie Januszu… Spoczywaj w pokoju. Niech spełni się w wieczności
błogosławieństwo, mówiące o ubogich w duchu,
do których należy królestwo niebieskie. Dziękuję, że ja dzięki Tobie
lepiej rozumiem dziś słowa: „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni
miłosierdzia dostąpią”. Dziękuję, że obdarzając dobrem Twoją skromną
osobę, sama otrzymałam tak wiele.
ms