MACIERZYŃSTWO /1/

Odkąd pamiętam – pragnęłam być matką.

Był to cel mojego życia. Chyba już od przedszkola, kiedy zaczęłam rówieśników przytulać, opatulać; karmić niejadków,
bronić uciśnionych, choć sama ledwo trafiałam łyżką do buzi.

Ale…

Kiedy nadszedł dzień, gdy porodziłam swego pierworodnego, wszystkie czynności, które do tej pory wykonywałam
z energią trąby powietrznej, nagle zaczęły układać się w kącie rzeczy niezrobionych.

Ponieważ studiowałam, oprócz zajęć młodej żony i matki musiałam dużo czasu poświęcić na naukę. A tu, co otwierałam książkę, by się przygotować do egzaminu, mój jedynak, ledwo co uśpiony, zaczynał płakać. Co miałam zasiąść do napisania jakiejś pracy, maleństwo natychmiast przemieniało się z „najedzone spokojne bobo”, w „bobo głodne, biedne, rozkrzyczane, „bierz mnie natychmiast na ręce””.

Koniec końców, moja frustracja doprowadzała mnie do łez, bo zdałam sobie sprawę, że moje życie przestało należeć do mnie. Widziałam oczami wyobraźni, jak odjeżdżają w siną dal pociągi moich życiowych szans, kariery, ambicji, staże, awanse…

Aż pewnego razu dotarło do mnie, że stoję przed decyzją – albo akceptuję to, co mam, o czym przecież też marzyłam – oddam się rodzinie i synkowi… albo będę żyć bez zgody z tymi zmianami, niespełnionymi planami naukowymi… Musiałam zdecydować, czy zdołam postawić siebie na drugim miejscu.

I wtedy, pośrodku tych zawirowań, stanął Pan Bóg ze słowami, że właśnie zaczyna się dla mnie czas, abym przestała mówić „Panie, Panie”, a faktycznie, żebym zaczęła: karmić głodnych, poić spragnionych, przyodziewać nagich, a przede wszystkim przyjmować małych i bezbronnych.

I to był i nadal jest – czas łaski.

Spojrzałam wtedy na mojego synka, na malutkie paluszki, w jego błękitne jak niebo oczka i szepnęłam: „wybieram ciebie”.

I stał się cud. Odwróciłam oczy od uciekających pociągów i pojęłam, że jest fundamentalna różnica między byciem ofiarą
a ofiarowaniem się. Pragnęłam już całym sercem tego drugiego.

 

 

c.d.n.

 



Ewa Gawor

do góry