,

WIELKI PIĄTEK – ZATROSZCZYĆ SIĘ O JEZUSA

Od początku swojego życia doświadczałam, Panie, Twej opieki. Słowem i przykładem uczyłeś mnie kochać ludzi. Przytulałeś, całowałeś, błogosławiłeś.

Ostatnie trzy lata także były pełne Twojej nauki, jednak już trochę innej. Przyszedł czas, że to ja musiałam zatroszczyć się
o Ciebie.

Codziennie patrzyłam na miłość, o której pisała w Dzienniczku św. Faustyna, że mierzy się ją termometrem cierpień.

Podobnie jak kiedyś Apostołom, tak i mnie kilka razy mocniej ukazywałeś zapowiedź swojej męki.

Uczyłam się krzyża, idąc z tyłu, po Twoich śladach, trzymając krzyż mocno obiema rękami. Komuś mogłoby się wydawać, że tylko ja pomagam Tobie dźwigać ten niemały ciężar. Może i we mnie rodziły się podobne myśli. Wreszcie zrozumiałam, jak było naprawdę…

Nie wiem, mój Panie Jezu, czy bez tej nauki, potrafiłabym stanąć twarzą w twarz z wielkim Twoim cierpieniem, które wkrótce miało nadejść. Nie wiem, czy miałabym w sobie tyle sił, bo wcześniej nie do końca umiałam pojąć, co przeżywasz. Zjednoczyliśmy się... chociaż nie zawsze przytulałam krzyż z uśmiechem. Bywało i tak, że wraz z miłością płynęły łzy.

W końcu stanęłam przy Tobie u stóp Golgoty. Próbowałam obmywać Twoje coraz bardziej bezwładne nogi.
Przytulałam i z czułością całowałam stopy. Gładziłam delikatnie zasiniałe w wielu miejscach ręce. Układałam rozwichrzone włosy. I płakałam, czując ból Twoich ran, zwłaszcza tej jednej, którą oglądało niewielu. Rana od krzyża. W Twoich oczach mogłam wyczytać, co czujesz. Czy Ciebie, Panie, bolał krzyż? Tak. I to bardzo. W tej ranie zamknęła się tajemnica
modlitwy i ofiary. Patrzyłam na Ciebie, jak ciężko oddychałeś na swoim krzyżu... bezbronny, wychudzony, zapadły,
ale jakże piękny, Panie. Chciałam ucałować każdy skrawek Twojego umęczonego ciała. Dziękuję, że pozwoliłeś mi uczestniczyć w swej męce.

A potem, gdy zbliżał się kres Twojego życia, w ciszy patrzyłeś mi w oczy. Dobrze, że udało się choć trochę zwilżyć Ci usta, choć z prawdziwym napojeniem było bardzo ciężko. Zresztą może już nawet nie czułeś pragnienia. Tak dużo ciepła obudziłeś we mnie wtedy, aż sama dziwiłam się, że mam tyle sił... a może po prostu Ty dałeś mi swoje. Powoli gasłeś. Płomyk Twojego życia na tej ziemi stawał się słabszy i słabszy... I coraz mniej, właściwie już prawie wcale nie bolało. Może po prostu w swojej słabości już bólu nie czułeś. Aż przyszła chwila, kiedy Twoje życie powędrowało do Ojca w niebie. Jak biała Hostia, podnoszona w górę podczas trwającej wtedy Eucharystii…

Dziękuję za każdą z chwil, w której pozwoliłeś mi dotykać swego cierpienia. Dziękuję za doświadczenie krzyża. Dziękuję za towarzyszących nam dobrych ludzi.

Dziękuję... Panie Jezu, ukryty w mojej Mamie, którą tak bardzo niedawno zabrałeś do siebie.



Gosia

do góry