W ostatnim czasie, także podczas wakacyjnego odpoczynku, coraz mocniej doświadczam prawdy: Słowa mają wielką moc!
Czasem wystarczy jedno zdanie, jedno półżartem rzucone stwierdzenie, jedna nieprzemyślana uwaga i coś we mnie opada. Radość, nadzieja, pokój, entuzjazm. Tak, słowo potrafi zdołować, odebrać chęć do działania; przygnieść ciężarem, którego nikt nie widzi.
Zauważam też, że często są to słowa ludzi, którzy są pobożni, wiele się modlą… Może są zmęczeni, może ktoś ich zranił… Może ktoś wylewa swój żal nieświadomie… Może przez kogoś przemawia smutek albo zawiedzione oczekiwania…
Ale nie zmienia to faktu, że słowa ranią. I zostają. I ciągną w dół…
I chociaż staram się nie brać ich do siebie, nie da się zupełnie ich nie słyszeć.
Człowiek, szczególnie młody, jest jak gąbka. Chłonie nie tylko to, co dobre, ale i to, co ciężkie, gorzkie i przytłaczające.
I wtedy naprawdę potrzeba czegoś więcej niż ludzkich sił, żeby się podnieść.
Jest Słowo, które leczy i podnosi.
W tym wszystkim coraz bardziej uczę się do tego jedynego Słowa uciekać. To Słowo, które nigdy nie rani. Słowo Boże. Ono zawsze daje nadzieję, zawsze pokazuje drogę do pokoju, do światła. Ilekroć otwieram Pismo Święte, czuję, jak coś się prostuje w moim wnętrzu.
Tego potrzeba każdemu z nas. Bo wszyscy nosimy w sobie tęsknotę za dobrym słowem; słowem prawdy, które nas zawsze zbuduje.
Jak wygląda nasza odpowiedzialność za nasze słowa? Czasem ranimy nieświadomie… Dlatego chcę bardziej uważać! Mówić mniej, ale częściej z miłością. Czasem przemilczeć. A czasem, zamiast skrytykować – pochwalić. Zamiast poprawiać – podziękować. Jednym dobrym słowem mogę komuś uratować dzień. A może i serce.
„Pan Bóg dał mi język ucznia, bym umiał słowem pokrzepić strudzonego” (Iz 50, 4).
Emilia