Kiedy mój kolega z ławki z podstawówki poszedł z
kwiatami do szpitala, by ucałować swoją żonę i zobaczyć swoją
kilkunastominutową córeczkę, nie mógł się nacieszyć, że ten
malutki człowieczek, to – jak to powiedział – „część jego.”
To ogromne szczęście mieć córkę. Syna też. Kiedy dopada cię
zniechęcenie do życia (a bywa to coraz częściej w naszej
cywilizacji), popatrzeć jak dziecko rośnie – odprężające.
Łapiesz sens i cel. Masz dla kogo żyć.
A jest i tak, że w naszych dzieciach widzimy szansę na to, że
ktoś: uniknie naszych błędów; poprawi nasze błędy; dokona czegoś
wielkiego, czegoś, czego my chcielibyśmy dokonać, ale...
To przecież mój syn, moje dziecko! Będzie wielki!
To bardzo mądre, że chcemy, by dzieci były lepsze od nas.
I w sumie dobrze też, że uważamy je za „część nas”, czynimy z
nich naszych ambasadorów, naszych przedstawicieli. W szkole
podstawowej, jak na dłoni widać, jacy są rodzice. (Sic! lub:
Hura! - niewłaściwe skreślić).
Czytając Ewangelię, czyli poznając Jezusa – jak na dłoni
widzisz, jaki jest Bóg. „Jeszcze lepszy Bóg” niż Bóg Prawdziwej
Miłości. I taki dostępny. Niesamowite.
xp