Indiański Wierch został opanowany przez dziki element napływowy.
Waleczni autochtoni bronili się jednak dzielnie w forcie nad
pobliskim jeziorem. Tereny wokół wzgórza zamieniły się w pole walki.
Bitwa stawała się coraz bardziej zacięta. Preria pokryła się
piórami, jakby naraz ktoś rozerwał kilkadziesiąt pióropuszy. Nie
wiadomo, jak zakończyłoby się starcie, gdyż dzicy byli więksi i
silniejsi, natomiast rdzenni mieszkańcy krainy lepiej znali teren i
odznaczali się lepszym sprytem.
Nagle jednak na horyzoncie pojawił się wspólny wróg. Bestia pędziła
ku walczącym, wydając mało inteligentne, lecz wojownicze okrzyki
„Hau! Hau!” Oba ludy z drżeniem spojrzały w stronę, z której
nadciągało niebezpieczeństwo. Wszyscy zgodnie zwarli szeregi, licząc
na powstrzymanie napastnika. Wiedzieli również, że mają jeszcze
wyjście ostateczne – ratunek drogą powietrzną. Straciliby grunt pod
nogami, ale ocalili skórę. Potwór był coraz bliżej, gdy w pewnej
chwili przyszło nieoczekiwane ocalenie ze strony jednego z wędrowców
codziennie przemierzających w tę i z powrotem kręte drogi pośród
prerii. Wstał on odważnie ze stojącego nieopodal jeziora drewnianego
siedziska i krzyknął: „Do nogi!”. Bestia zwolniła w biegu, po czym
posłusznie zawróciła w stronę nawołującego.
Radość opanowała oba zwaśnione dotąd ludy. W podziękowaniu jeden z
autochtonów uniósł się w górę i odznaczył darczyńcę „medalem”, który
może nie wygląda zbyt elegancko na odzieży, jednak popularnie
określany jest jako coś „na szczęście”.
Topór wojenny zakopano na długie lata i zawarto rozejm, który trwa
po dzień dzisiejszy.
ms
do góry