Wytrwałam, wypełniłam postanowienie adwentowe. Yes,
yes, yes!
Na początku w ogóle nie wiedziałam, jakie zadanie przed sobą
postawić, jakie wyrzeczenie, dlatego zapytałam siebie, co robię
każdego dnia, na co czekam, co zajmuje mój czas, z czego trudno
byłoby mi zrezygnować. No tak, zawsze rezygnowałam ze słodyczy,
próbując upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – tu, Panie Boże, daję
Ci moje wyrzeczenie; a tu, jak mi spadnie przy okazji ze dwa
kilogramy, to już w ogóle cudownie. Uwielbiam Adwent! Ale sumienie
już od dawna mi szeptało, że to fałszywe i nie wolno tak oszukiwać…
No to… kawa. Jak tylko otworzę oczy, mój węch wyprzedza mnie w
stronę kuchni. Kiedy naciskam guzik ekspresu, moje kubki smakowe
zaczynają już wariować i wreszcie leci gorący napój o przecudnym
zapachu… No tak. Z tego zrezygnować będzie ciężej. No ale co
jeszcze? Trzeba się przyznać – facebook. Albo w komputerze albo na
telefonie. A jak już w ogóle połączymy facebooka z przepyszną kawą i
słodkim kawałkiem ciasta – życie staje się piękne!!!
Dobrze. Niech będzie. Spróbujemy.
Nie powiem, że było łatwo. Ale odrobina samozaparcia i ogrom Bożej
łaski i… choć Adwent był w tym roku najkrótszy – czas abstynencji od
trzech wymienionych powyżej rzeczy dał mi niemałą chwilę
wytchnienia.
Przyzwyczajenia te zadomowiły się w moim sercu i myśleniu tak
dogłębnie, że przestało mi tego brakować. Przestałam zamykać oczy,
kiedy mijam ekspres do kawy (delektuję się samym jej zapachem, gdy
mąż drażniąco podkłada mi filiżankę pod nos z dymiącym esspesso).
Zaniechawszy również praktyki ciągłego sprawdzania, kto co
udostępnił na facebook’u, kto co polajkował, znalazłam wreszcie czas
na książkę, na poszperanie w starych albumach, na kino z dziećmi, na
bigos i fasolkę po bretońsku, na wymyślne desery i… Nowennę
pompejańską.
W 2018, po tylu dniach nieobecności, pomyślałam: „A zobaczę, jak
smakuje po takim poście to, z czego zrezygnowałam”.
Zrobiłam sobie cappuccino, skroiłam kawałek bezy pozostałej z
sylwestrowej zabawy, i usiadłam do komputera. Moje ręce wariowały
klikając po kolejnych: tytułach, zdjęciach, komunikatach, reklamach,
dziesiątkach powiadomień, artykułach…
Kiedy po godzinie ocknęłam się oszołomiona i rozbita, poczułam się
tak zmęczona, jakbym przebiegła maraton. I gdzie ja przez tą godzinę
byłam??? Z kim się spotkałam, porozmawiałam? Czego wartościowego
dowiedziałam? Ja byłam… NIGDZIE.
Przez tę godzinę rozdrobniłam się na milion spraw i nic z tego we
mnie nie zostało. Tylko chaos, jakiś lęk przed różnymi złymi
rzeczami, które wkradły się do mojej głowy, całkowita utrata sił.
Nie, nie chcę już do tego wrócić. Jeśli będę chciała wypić kawę, to
usiądę z nią i spojrzę w niebo. Poczuję wtedy jej smak i zapach.
Jeśli będę chciała zjeść ciasto, usiądę do stołu z dziećmi i
wspólnie pokruszymy je, zjadając łapkami, słysząc przy tym Ich
perlisty śmiech.
Jeśli będę chciała naładować się pokojem, którego świat dać nie
może, pójdę do mojej sypialni i spojrzę w oczy Jezusowi z Całunu
Turyńskiego i z Nim obgadam plan na dzisiejszy dzień. Jeśli chcę żyć
wolna, nie kontrolować, i sama nie być nieustannie kontrolowana,
wyłączę na kilka godzin komórkę. Na noc zostawię ją w innym pokoju,
daleko od łóżka, by sen był spokojny. To samo zalecam już moim
dzieciom i mężowi. Polecam i Wam, drodzy Czytelnicy! Ratujmy się kto
może przed tą niewolą internetową i natłokiem zbędnych informacji,
częściej negatywnych emocji.
Życie w głębi naszego serca, w ciszy, życie obok nas jest tak
piękne! Wystarczą proste rzeczy: wyjrzeć przez okno, uśmiechnąć się
do sąsiada i podziękować Bogu za kolejny dany nam rok.
Z Panem Bogiem!
eg